czwartek, 17 marca 2016

The State of Mind Report 1.- Koncert Scorpions Kraków 2016

Jak na pierwszą swoją turystyczną wizytę w Krakowie, muszę przyznać że wybrałem bardzo dobry moment. Nie tylko ze względu na dziwne zmiany klimatyczne, które sprawiają że coraz mniej ufam prognozom pogody, a nie chciałem mieć niespodzianek podczas całodniowego zwiedzania starego miasta. Atmosfera podczas wizyt w sukiennicach, muzeum AK, zamku na Wawelu czy innych zaułków starego miasta, to był jedynie przedsmak prawdziwego powodu mojej wizyty w dawnej stolicy Polan. W planach zwiedzania wstąpiłem do nieco schowanego za dworcem głównym Muzeum Armii Krajowej, napotkałem grupę kombatantów zgromadzonych w muzeum i udzielających wywiadu dla TWRAMu (o polityce jakże, przynajmniej protestowali w wypowiedzi o włączaniu instytucji AK do obecnych zagrywek politycznych), w podziemnych sukiennicach dowiedziałem się ile bym ważył gdybym się znalazł na średniowiecznym targowisku (świetna ekspozycja multimedialna swoją drogą, a na Wawelu podczepiłem się pod paru przewodników (polskich i angielskich) oprowadzających turystów po krakowskiej dzielnicy królów. Widok na Wisłę, mimo zimnego i pochmurnego (w smogu?) nieba, zwiastował miły, piątkowy wieczór.


Wszystko to aby zabić czas do wydarzenia mającego mieć miejsce 4 marca 2016, po godzinie 20:00 w Tauron Arenie. Jubileuszowy koncert Scorpionsów. Podczas wędrówek spotkałem parę osób także żyjących tylko tym nadchodzącym wydarzeniem. Już po zmroku skierowałem się tramwajem na samą arenę i na przystanku oddalonym o jakiś kilometr od areny, uświadomiłem sobie jak ogromne tłumy zebrały się, by uczestniczyć w tym historycznym wydarzeniu.
Sama Tauron Arena była zorganizowana i zaopatrzona dość okazale w asortyment muzyczny i wypełniona liczną obsługą, choć jak dla mnie ochroniarze na bramkach byli zbyt restrykcyjni. Po znalezieniu swojego miejsca w górnym sektorze trybun, byłem jednym z nielicznych osób wokół mojego miejsca, ale szybko każdy fotelik został zapełniony właścicielem swojego biletu. A każdy widz podobnie jak ja, wydał okrągłą sumkę aby móc "wydzierżawić" swoją miejscówkę wielkości metra kwadratowego na te dwie godziny. A czas od jaki minął odkąd od kupienia przeze mnie biletu do samego występu budowało się we mnie coraz większe napięcie i podniecenie, tym bardziej że pierwszy raz w życiu miałem zobaczyć wykonawców będących 50 lat na scenie!!! Przez 5 dekad sączenia jadu w uszy słuchaczy, kwintet hardrockowców z Hannoveru przecierał ścieżki i wyznaczał trendy w graniu cięższej odmniany rock and rolla na naszym kontynencie. Ośmielę się nawet stwierdzić że panowie Klaus Meine oraz Rudolf Schenker stanowią trzon najstarszego zespołu preferującego cięższą odmianę rocka, mogącego być nawet prekursorem przed sławetną trójcą z  Wilkiie Brytanii w postaciach Deep Purple, Led Zeppelin i Black Sabbath.


Going Out With A Bang
Co mogę powiedzieć o samym występie? 50x CZAD!!! Bo tak należałoby powiedzieć o tej legendzie. Niemcy nie kazali zresztą nam na siebie zbyt długo czekać, show zaczęło się w parę minut po ustalonym czasie (niemiecka precyzja, ahh). W raz z opadnięciem gigantycznej kurtyny wypadli na scenę z rozpędzonymi dźwiękami Going Out With a Bang, po czym płynnie przeszli w Make It Real, Nagłośnienie wypadało super, choć mogło mi się wydawać, że wyraźnie było słychać pewne niezsynchronizowanie w zespole. Na szczęście to uczucie zniknęło na resztę występu. Po kolejnym The Zoo zespół przywitał się z publiką wypełniającą salę niemal po brzegi. Pasja, z jaką wokalista w raz z gitarzystami, basistą oraz perkusistą prezentował, nie pozostawiała żadnych wątpliwości: Ci ludzie urodzili się dla rock' and rolla. Dobór utworów jak dla mnie był niemal idealny, chociaż na i tak krótki czas koncertu, padło wiele wspaniale zaaranżowanych piosenek. Pełna setlista tutaj. Jak dla mnie, zabrakło In Trance, He's a Woman, She's a Men (jeden z moich ulubionych odjazdów) czy Passion Rules the Game. No ale 50 lat komponowania, daje zespołowy do ręki całe mnóstwo kultowych ballad, hymnów czy rockandrollowych kawałków przyprawiających mnie o ciary i wwołujących podczas słuchania extazy. Od strony wizualnej, koncert niczym mnie nie zaskoczył, ale też niczym nie rozczarował. Nieźle zbalansowany pokaz wizualizacji dobrze współgrał z wykonywanymi utworam.Ppodobały mi się zwłaszcza gdy podczas Delicate Dance, gdy dolny ekran za plecami gitarzystów zrobił zooma na gryf aktualnie grającego utwór muzyka. Pirotechniki nie było praktycznie żadnej, poza dymem z pod wysięgnika podnoszącego w górę perkusję. Zresztą, jakiekolwiek wizualne sztuczki są całkowicie zbędne, w Scorpionsach chodzi przede wszystkim o muzykę, która już od 1965 roku wydziera się z pod palców i gardła niemieckiego kwintetu. Obecnie nie tak niemieckiego. Perkusista, Amerykanin James Kottak, chyba najbardziej charyzmatyczny podczas tego występu członek grupy, w dodatku właściciel najbardziej zwariowanych, typowo rockowych tatuaży, (do których nawet dobrał sobie świetnego T-shirta, bo chyba nie na odwrót xD ),
Gitarowy popis na wybiegu: Paweł, Rudolf, Matthias, Klaus 
zaprezentował nam naprawdę genialny solowy popis na bębnach podniesionych już w górę na platformie, wdając się w muzyczną dyskusję z publicznością. Śmiechem żartem, także od tego młodego (mającego niemal tyle samo lat co sam zespół!) usłyszeliśmy jedyny krótki zwrot po niemiecku. Widać było po jego zachowaniu iż Dusza tego człowieka jest przepełniona rocka and rollem. You kicks ass too, James!!! Z kolei basista grający od kilkunastu lat w zespole był rodowitym Krakowianinem. Paweł Mąciwoda, który także wymiatał solidne rytmy na bardzo dobrze słyszanym basie. Były momenty w których cała czwórka, także Klaus Meine, szli na wybieg z gitarami aby dobijać właśnie uwolnioną przez siebie rockowa bestię. Do jednego z wyjątkowych momentów tego wieczora było zapowiedziane już wcześniej na facebooku rozwijanie biało-czerwonej flagi nad publicznością podczas nieśmiertelnego hymnu Wind of Change. Lekko dech zaparło na widok setek zapalonych światełek z widowni. W pomiędzy utwory, chwilę wytchnienia dawał nam wokalista zagadując do widowni, mówiąc jak bardzo jest szczęśliwy mogąc być z Nami i grać tego wieczora w Krakowie. Nie powiem, pół wieku za sterami jednej z najbardziej rozpoznawalnych kapel robi swoje, także pozytywny feedback publiczności nie pozostawiał wątpliwości. Wszyscy tego wieczora kochali Scorpionsów. Nawet zebrani wokół mnie, głównie ludzie w wieku 50+ znalazło się sporo młodych osób żywo reagujących na każdą graną przez kapele staroć. Najlepszym popisem zespołu, jak dla mnie było wykonanie Blackout, gdy już nie mogłem w spokoju usiedzieć na trybunach, co chwila podrywając do góry. Słowem: bajka.
Wind of Change
Koniec nastąpił niestety dość szybko, poprzedzony rozdawaniem kostek, i pałeczek, choć wymiana prezentów następowała w obie strony. Posypało się trochę kwiatów, biało-czerwonych koszul, oraz flaga, którą Klaus przywdział na kończące gig utwory. Na bis chłopaki wyszli z Still Loving You oraz Rock You Like A Hurricane by na koniec wspólnie podziękować za występ. Na dodatek Basista grupy, Paweł, podziękował wszystkim krajanom za tak liczne przybycie oraz ciepłe przyjęcie kapeli w tak ważnym przecież dla jego kariery momencie. Koncert w zespole z okazji 50-lecia w rodzinnym mieście nie zdarza się każdemu.
To był występ na który osobiście czekałem, bardzo długo, nawet za długo, gdyż już wybierałem się na ich koncert w sierpniu 2013go, ale okoliczności zmusiły mnie do odsprzedania biletu. Niemniej warto było w końcu zawitać do stolicy królów, by zobaczyć legendę na żywo.

A dlaczego tytuł "The State of Mind Report"? W ciągu kilku lat uczestniczyłem w wielu muzycznych imprezach które teraz będę przywoływał z pamięci i tworzył z nich swój raport ze stanu umysłu, ile tylko będę pamiętał. :P
Na koniec kilka fotek z wydarzenia

Make it Real

Coast to Coast

Top Of The Bill/ Steamrock Fever

We Built This House

Pośród Golden Circle


Wind Of Change

Wind Of Change
Blackout!!!
Delicate Dance









czwartek, 3 marca 2016

The Elder Scrolls, czyli stary zwój i zrzędzi... moja opinia o pierwszym odwiedzonym konwencie w Polsce

Na swój pierwszy konwent wybrałem Pyrkon 2015. Jako żem od ponad 13 lat fan serii anime One Piece, zrobiłem szybki cosplay jednego pirata, wziąłem, pojechałem... i naprawdę nie żałowałem. Z ludźmi, których poznałem na tym konwencie, utrzymuję kontakt do dzisiaj, a atmosfera całej tej imprezy zainspirowała mnie do pisania pracy dyplomowej. Swój cosplay pirata wybrałem niemal z czystego przypadku, żeby później jeszcze bardziej polubić tą postać. Dzięki cosplayowi zbliżyłem się do 1/4 społeczności konwentu poprzez wspólny mianownik - oryginalny strój wzorowany na  image'u fikcyjnych postaci pochodzących z rożnych mediów (komiks, książka, gra video, film) będącymi źródłem naszych pasji - cosplayu [ang. costume playing]. Poznałem się tam także z cudowną grupką ludzi, których starałem się po prostu złapać jak najwięcej razy na wspólne foto poprzez stroje pochodzące z tego samego tytułu. Fajnie było widzieć tylu fanów One Piece w jednym miejscu, a także widzieć że wśród nich pewien % ma ochotę aby przedsięwziąć czas i energię na stworzenie i noszenie cosplay. Ja sam potraktowałem na pierwszym Pyrkonie noszony przez siebie cosplay raczej ćwierć poważnie, gdyż zabierając się do jego robienia już,  zazwyczaj korzystam z rzeczy znalezionych w szafie u siebie w domu. Ale jak dojdzie co do czego, staram się niektóre ich elementy doprowadzić do perfekcji, bawiąc się tylko w pełni profesjonalnego cosplayera, a odkrycie w sobie nowej, kolejnej pasji oraz możliwość dzielenia się jej efektami z innymi jest dla mojej artystycznej duszy rzeczą bezcenną.
Ot, casual cosplay
Ludzi, z którymi znam się od festiwalu fantastyki Pyrkon 2015 mam w znajomych na portalach społecznościowych, do których to zagaduję w miarę swoich możliwości, starając się lepiej od Poznania każdego poznać (ale suchar) a możliwość poznawania to największa radość istoty ludzkiej. Dzięki potędze "Internetów" mam możliwość obcowania z ludźmi na odległość, co sprawia mi niezwykłą frajdę, gdyż sam mieszkam w sumie na zadupiu Polski i mam do nich spore odległości: 358 km, 646km, 528 km, czy 621 km, a socjalizować się z nimi wszystkimi jest niemożliwością. Nawet wychodząc poza ramy otaczającego nas "Matrixa".  Albo po prostu jestem staroświecki... nie wiem, nie znam się, jestem najstarszy w swej nieformalnej grupce cosplay :P
Podsumowując, było naprawdę super, niespodziewanie super. Każdy uczestnik Pyrkonowego spędu jakiego poznałem czy to w cosplayu, czy w casualowym ubraniu, okazał się naprawdę sympatyczną, miłą i otwartą a do tego intrygującą osobą wartą bliższego poznania. Dlatego czytelniku, jeśli możesz, pojedź kiedyś na konwent, a najlepiej zrobisz jeśli wybierzesz targi fantastyki Pyrkon. Zaś jeśli bardzo chcesz, masz do tego smykałkę, jakiś pomysł lub chwilę wolnego czasu, wykonaj jakiś cosplay swojej ulubionej fikcyjnej postaci i przyjdź w nim na Pyrkon lub inne imprezy w Polsce, których na liście eventów nie brakuje. A dzieje się sporo, w Polsce, w Europie i na świecie.