czwartek, 7 lipca 2016

Ćwierć wieku Asta La Visty, Terminator 2, Dzień sądu. Refleksja nad filmem

25 lat >>>>
1 miesiąc>>
1 dzień >>>

Tyle czasu minęło gdy piszę od premiery jednego z najbardziej przełomowych dzieł filmowych XX wieku jakie wg mnie powstały. Data premiery; 1 lipca 1991 roku. Panie i Panowie:

Terminator 2: Judgement day





To dosyć mocne przeżycie dla siedmiolatka oglądać jak odziany na czarno człowiek na motocyklu skacze z rampy lądując w leju rzecznym po czym strzela do drugiego, pędzącego w ciężarówce ciekłometalowego osobnika goniącego młodego chłopaka na motorku. Największy dreszcz przechodził gdy, Model T-800 przejął uciekiniera na swój pojazd i oddalając się na tyle szybko, oddal strzał w stronę ścigającego ich T-1000, by ten rozbił się o filar i stanął z całym pojazdem w płomieniach. Co za thrill.

Podobne podniecenie towarzyszyło mi podczas większości oglądanego filmu w telewizji. Miałem wtedy nie więcej jak 7 lat, ale pamiętam dobrze, iż Terminator 2; Dzień Sądu było to moje pierwsze zetkniecie z kinem Science Fiction. Dlatego po dwudziestu pięciu latach od premiery tego jednego z najbardziej kasowych sequeli stworzonych przez Hollywood piszę w tym miejscu.

Kiedy w latach 80' James Cameron szukał odpowiedniego aktora do zagrania Elektronicznego Mordercy, jak go ochrzcił polski dystrybutor w latach osiemdziesiątych, zapewne nie spodziewał się, że ten niepewny wtedy projekt da podstawy do powstania jednego z najbardziej kasowego filmu w dziejach. Moje pierwsze wrażenie pod koniec seansu za dzieciaka było coś w stylu "Och nie, wszyscy zginiemy od bomby atomowej i dobici przez roboty". Film ten obejrzałem niezliczoną ilość razy, toteż za każdym seansem doznawałem nowych wrażeń odnośnie treści filmu, wyciągając z niego coś więcej, niż tylko fantastyczno-naukowe widowisko grozy. Odkrywałem ważną rolę przyjaźni, jaką odgrywa w życiu każdego człowieka, poznawałem lepsze wartości, jakimi się można kierować, dowiadywałem się że mimo popełnionych błędów, można jeszcze zdążyć poszukać odkupienia, zagłębiłem się w filozofię samozagłady rodzaju ludzkiego, oraz rozważania nad bezsensem ludzkiej egzystencji. Aż teraz mnie dziwi, ile cennych wartości w przekazie filmu jest wartych poznania, które to nie zawsze są podawane tak czytelnie, wprost, żeby od razu młody widz zrozumiał.

Scena w której Arnie, bezwzględny i bezduszny twór, ludzko wyglądająca maszyna zaprogramowana do ochrony pojedynczej jednostki, zaprzyjaźnia się z dzieciakiem, stając się dla niego czymś więcej niż tylko przedmiotem, przechodząc transformację w coś bardziej, hmm, ludzkiego. 

Film z 1991 roku dokonał tu olbrzymiego skoku w porównaniu do poprzednika lat 80'. Pokazał nam jedną z najlepszych transformacji wizerunku bohatera kojarzonego wyłącznie negatywnie, poprzez neutralną, w istotę, po której śmierci, zawsze roniłem łzę. Pełni efektu ostatniej batalii pomiędzy dwoma maszynami dokonywała pesymistycznie i ponuro brzmiący soundtrack, wbijający się pod skórę, jak ostrza ciekło-metalowego T-1000. Najbardziej zawsze rozbrajał motyw ze sceny walki w hucie, gdzie kanonada skrzypiec, wraz z niepokojąco dudniącymi trąbami, pogłębia uczucie bezsilności w walce z silniejszą maszyną, wieszcząc nieuchronną zgubę ludzkości. Do tego finałowa scena śmierci T-800. Do dziś kołacze mi się cytat "I know now why you cry, but it's something I can never do". Mój wewnętrzny siedmiolatek płacze.

Dziś kiedy mamy Internet (oby nie Skynet), świat filmowy zmienił nieco postrzeganie wizji Terminatorów. Najnowsze dzieło w serii Terminator Genysis, to przykład próby zadowolenia pokoleń fanów marki, ostatecznie zjadającej swój własny ogon, choć nie powiem ze sceny z odtwarzaniem pierwszego Terminatora wyszły im dość dobrze, to jednak w tej produkcji pierwsze ratunkowe skrzypce, zdecydowanie gra tylko Arnold. Ja natomiast przestałem liczyć na nowe produkcje z Terminatorem w roli głównej, które zadowoli mnie w równym stopniu, co film Caremona z 1991 roku. Co innego mówi Internet gdzie w dobie mediów 2.0, każdy może niejako być współtwórcą dorobku multimedialnego. By nie szukać daleko, przełożony na współczesny język, dostosowujący się do wrażliwości odbiorców trailer filmu:



This time, he's back. For good.


Film, mimo zaliczenia ćwierćwiecza, jest nadal bardzo współczesny, poruszający wiele niewygodnych, trudnych i kontrowersyjnych tematów. Także pod względem efektów specjalnych, widząc jak technologia FX i CGI poszła do przodu, obraz z początku lat 90 wcale się nie zestarzał. Do dziś mam w głowie zrealizowana na potrzeby filmu niepokojącą wizję atomowej zagłady miasta, skonstruowaną wtedy na miniaturowej makiecie. Dreszczy mnie za każdym razem. Drugiego tak genialnego dzieła, które po wielu seansach daje się odkrywać wciąż na nowo, ze świecą dziś szukać. Może to przez wzgląd na to, że mam osobisty stosunek do tej produkcji, może to świat,wraz z rozwojem dostępu do Internetu zmienił mój smak odnośnie wrażliwości kinowej. Trudno mi ocenić.


Terminator 2 to dla mnie wyznacznik jakości genialnego obrazu filmowego, pod niemal każdym względem. Wierzę także, że fanserwis działający w sieci, będzie wciąż dokładać kolejnych cegiełek, wzbogacających to fantastyczne uniwersum. Film T2, który skończył już 25 lat, zasługuje wg mnie na pozycję szkolnej lektury. Może czas to zmieni. Oby po kolejnym ćwierćwieczu był on równie satysfakcjonującym widowiskiem co w roku 2016. Asta la vista, baby!




Wrocławskie Dni Fantastyki oczami niezwykłego śmiertelnika. Relacja z konwentu DF 2016

Dni Fantastyki 2016, potocznie nazywane Deefami, to jeden z najlepszych konwentowych eventów, w jakich dane mi było w tym roku uczestniczyć. Najlepsze, choć nie bez tyciego zawodu. Dlaczego właśnie tak? Może spowodowane jest to moim szybkim zaspokojeniem konwentowego zapotrzebowania na nowy typ imprez jakimi są właśnie targi fantastyki. To był już 7-dmy konwent w jakim uczestniczyłem i dosyć szybko przekonałem się, iż największą ich atrakcją są sami ludzie, którzy zjeżdżają się niemal z całego kraju w jedno miejsce na 3 dni nieprzeciętnej zabawy.

DF-y tym bardziej zachęcają do odwiedzin dzięki ich atrakcyjnej lokalizacji. Impreza bowiem odbywa się w położonym mocno na peryferiach Wrocławia Centrum Kultury Zamek, będącego centrum całkiem sporej powierzchni parku, z placem zabaw, wysepką i stawem. Pośród sporej powierzchni terenów nie brakowało także fauny urozmaicający piękny krajobraz wzbogacony i tak już o cudacznie poubieranych młodych ludzi, o samych cosplayerach nie wspominając. Tym bardziej atrakcyjnym był teren konwentu dla samych osób zamiejscowych odwiedzających park pod zamkiem, gdyż wstęp we wspomniany weekend był bezpłatny. I jeśli nie liczyć wejścia do samego budynku Zamku, w którym odbywały się prelekcje, spotkania autorskie, występ kabaretu, konkursy z na wiedzówkach na tematy dla zainteresowanych danym tytułem oraz warsztaty czy zlokalizowane w podziemiach sale z wypożyczalnią gier w której odbywały się także turnieje do m.i. Munchkina, można było wypróbować wiele nietuzinkowych atrakcji  Warto wspomnieć, iż wtedy w Zamku miala miejsce również niesamowita galeria fantastycznych obrazów malarskich o retro-futurystycznej tematyce autorstwa Jakuba Różalskiego. W amfiteatrze zlokalizowanym pod murami galerii odbywały się pokazy cosplay, rozstrzygnięcia konkursów literackich oraz wszelkie uroczystości związane z wręczaniem nagród. Na terenach przyległych swoje miejsca dostały mini wioski tematyczne, m.i. post-apo oraz wikingów, odbywały się drużynowe gry polowe oraz pojedynki w strojach sumo. Nie mogło też zabraknąć, jak to na konwencie, stoisk z gadgetami fanowskimi wszelkiej maści, od pokemonów poprzez skórzane ozdobniki, ręcznie robione kieszonki i karwasze, „upiększacze” do dekorowania cosplayów po stoiska konkursowe w postaci ruletki bądź loterii. Kto był w tym roku na Pyrkonie, musi się zgodzić, że DF to taki Pyrkon w mniejszej, bardziej plenarnej skali.

"Daj Kłesta, Copernikon!" - to zawołanie kierowane do stoiska promujące na DF-ach sierpniowe wydarzenie Copernicon w Toruniu. Brałem tam udział w ogłoszonej przez nich zabawie dla konwentowiczów zabawę rodem z komputerowej gry RPG, wykonując różne, czasem absurdalnie śmieszne zadania, w celu zakwalifikowania się do loterii, w której najcenniejszą wygraną były darmowe wejściówki na wspomnianą imprezę. Bawiłem wtedy się jak nigdy, tym bardziej że miałem motywację, oraz satysfakcję, że tym razem to nie ja przydzielałem zadania (jak się nosi wykrzyknik nad głową na konwencie, to się potem trzeba z tego „wywiązywać” ;) Dla mnie najbardziej absorbująca atrakcja tego konwentu. 

W pierwszy dzień po południu spadło nieco deszczu zmuszając wszystkich, w tym także umalowanych cosplayerów do chowania się po budynkach, na szczęście żaden z punktów programu plenarnego z nie ucierpiał (lub też nie zauważyłem by ktoś się skarżył), rozkład udostępnionych pomieszczeń i zadaszonych miejsc w tym roku był na tyle duży aby spokojnie pomieścić wszystkich uczestników.

Jak już wspominałem, z początkiem tego roku większą uwagę ponad programom przykładam zachowaniom socjalnym, głównemu czynnikowi konwentów. Tym bardziej atrakcyjniejszy jest konwent, gdy nosisz się w cosplayu. I nawet jeśli nie jesteś przez większość osób rozpoznawany, człowiek i tak ma wielką frajdę słysząc od napotykanych osób różne sugestie co do ubranego stroju (czy też pierwotnego zamierzenia z jakim się dana osoba planowała). Pełnoprawny cosplay, lub sam kapelusz, koszulka, biżuteria, czy nawet jedynie makijaż to jest już wystarczający pretekst do wejścia z drugą nieznaną sobie osobą w jakieś zabawne interakcje i pociągnięcia relacji dalej, a warunki plenarne wokół Zamku, parkowa przestrzeń tylko zachęcały do zagadywania napotykane osoby na wszelakie tematy. Podczas DF-ów można było spotkać wielu cosplayerów w ich nowych kreacjach, nie znanych i nie prezentowanych wcześniej strojach, posiedzieć (lub postać jak nie starczyło na strefie gastro leżaków) na panelu w plenerze (panel na temat podstaw tworzenia cosplayu zaawansowanych przebierańców), lub pokręcić się po zamku i poobserwować ciekawostki techniczne jak tańczące roboty czy warsztaty z motion capture. Przeważającym tematem przewodnim DF-ów była szeroko pojęta fantastyka, (gdzieniegdzie pojawiały się różne inkarnacje przedwiecznego Chtulhu) ale zapaleńców zarówno klimatów japońskich, rekonstrukcji historycznych bądź innych ściśle związanych z popkulturą nastawioną na rozrywkę.

To była już któraś z kolei moja wizyta na konwencie (4 w rejonie dolnego śląska) i czuję się jak u siebie na podwórku spotykając ponownie wiele znanych sobie twarzy z regionu oraz innych części Polski. Konwent w takim miejscu w środku maja to bardzo trafiona decyzja, zwłaszcza że jest otwarty także dla osób postronnych. Zdarzenie odwiedziło dużo rodziców z dziećmi, a na spacery wybierało się także sporo milusińskich na smyczy ;)

Generalnie sam konwent był zorganizowany bardzo sprawnie, tradycyjne kolejkony nie były chyba dla nikogo żadnym utrapieniem, gżdacze i helperzy stanęli na wysokości powierzonych im zadań (lub obijali się tak, żeby nikt nie widział ;) więc co nie zagrało? Nie mogę przejść bezkrytycznie do (wg mnie) największe wtopy organizacyjnej, gdyż była to rzecz na której zależało mi oraz zgromadzonym przyjaciołom najbardziej, mając w pamięci zeszłoroczne DF-y. Sala z planszówkami i grami video była zamykana na noc tuż po 22:00 o czym zostaliśmy brutalnie poinformowani na 5 min przed faktem, natychmiast zdając sobie sprawy, iż nie będziemy mogli ponownie spędzić kilku godzin we wspólnym towarzystwie męcząc kolejne dziwne karciane czy planszowe gry do wczesnych godzin rannych. Dla mnie lekki szok, drama i tragedia, gdyż to było najmilsze doświadczenie na DF 2015, gdy to wszystkie oficjalne atrakcje wieczorem się kończyły, z najwytrwalszymi osobami zasiadaliśmy do gier, bawiąc się i poznając nawzajem. Jedynym ratunkiem przed pójściem grzecznie spać do domów lub sleepów w szkole były znajdujące się w pobliżu puby i restauracje (niestety nie serwujące posiłków w godzinach nocnych) i poleganie na grach opartych na swojej wyobraźni (niezastąpione kalambury) lub przyniesione ku przezorności karty (chyba najbardziej ryjące berety i ukazujące nasze czarne poczucie humoru Karty Przeciwko Ludzkości). Gdyby nie ta nieprzemyślana moim zdaniem decyzja o zamknięciu planszówek, nie miałbym nic do zarzucenia całemu konwentowi, a tak pozostawał leciutki niedosyt, podsycony ubiegłorocznymi doświadczeniami. No i nauczka na przyszłość, konwent zawsze potrafi zaskoczyć, nawet w tą mniej przyjemną stronę.

Tyle w sumie do powiedzenia, jeszcze mała galeria zdjęć oraz videorelacja wkrótce:
























środa, 4 maja 2016

May the 4th be With you. Światowy dzień Star Wars. Osobista i sentymentalna ocena filmowego uniwersum

Nie jestem zagorzałym maniakiem Gwiezdnych Wojen, mimo to lubuję się w historii wybuchających gwiazd śmierci niemal od pierwszych chwil, gdy zetknąłem się z tym uniwersum jeszcze za dzieciaka w postaci filmów. Pamiętam doskonale moment, gdy popularność marki STAR WARS w polskich mediach wzrosła wraz z nastaniem premiery na świecie filmu sygnowanego jako Episode I STAR WARS: The Phantom Menace, co było moją pierwszą prawdziwą stycznością z kosmiczną serią, a następne już "nadrabianie zaległości za zgodą mamy” do późnych godzin nocnych podczas seansu oryginalnej trylogii w TV. Moje uwielbienie dla serii rosło i rosło, jak samo gwiezdne uniwersum rozrastało się w międzyczasie w postaci wydawanych książek, komiksów, gier video etc, czego nie byłem za dzieciaka do końca świadomy. Po seansie kinowym epizodu II „Attack of the Clones” i nadrobieniu epizodu III „Revenge of the Sith” odetchnąłem z ulgą i gwizdnąłem z głębokim podziwem dla twórców serii za stworzenie jednego z najciekawszych obrazów w historii sci-fi, z jakim taki przeciętny nerd jak ja może mieć styczność. Po drodze jeszcze poznawałem (na początku nieco po łebkach) gry STAR WARS KOtoR, (od deski do deski) STAR WARS Battlefront 1 i 2 z generacji Playstation 2, by w końcu zabrać się za książki i komiksy, jakie przy okazji wpadały mi w ręce. Ręce, gdyż lubię mieć żywą styczność z „nośnikiem” aniżeli czytać wirtualną, łatwiej dostępną wersję. Po przewertowaniu kilku komiksów, oraz w miarę możliwości chronologicznym pochłaniania kilkunastu książek z epoki schyłku Republiki i upadku Jedi, powziąłem się za przeczytanie jednej z najbardziej polecanych przez znajomych i znawców tematu, trylogii Dartha Bane’a. W końcu dopiąłem swego i w każdej wolnej chwili wertuję wspomniany księgozbiór w celu odnalezienia źródła Mocy.


Z nadzieją, ale jednocześnie z niepokojem patrzyłem na deale zawierane pod koniec 2012 roku przez firmę Disneya na marce Star Wars oraz zapowiedzi nowej trylogii filmowej wraz ze spin-offami, mającymi wychodzić z pod dłuta już nie LucasArts ani samego Drożdża, lecz od sprawdzonego i jednego z ostatnio bardziej rozpoznawalnych przeze mnie Reżyserów, J.J. Abramsa. Ostatecznie na pełnym spontanie wybrałem się w grudniu 2015 na epizod VII, „The Force Awakens”, po czym przyznać muszę ostatecznie co o tym myślę, aby się jakoś w tym odnaleźć. Za starą trylogię która załomotała mi w głowie niczym taran orków walących do helmowego jaru (w pewnej innej znanej filmowej trylogii) okazała się dla mnie kwintesencją kosmicznego fantasy, którego nie zmąci żadna inna marka, star warsowy pre-sequel czy inny duperel w postaci reedycji z dogrywanymi SGI scenami, bądź zmianami logicznymi kultowych scen (Han shot second?) Ło bosz, co to było … :/

Chociaż filmów nie powinno się wystawiać numerków, muszę dla ścisłego porządku.
Film STAR WARS 1977 za rewolucyjne podejście do kosmicznego s-f fantasy (space opery jak kto woli) przeplatane z baśniową oprawą o rycerskim charakterze, szlachetnymi oraz (bądź co bądź) lekko stetryczałymi pojedynkami na miecze oraz obrazem zagłady na skalę planetarną w postaci kultowego już w niejednym zakątku naszej planety stacji Death Star 9+/10
Film STAR WARS: Empire Strikes Back 1980 za fenomenalne bitwy na planecie Hoth, za niepozornego mędrca stawiającego alternatywę tylko „zrób, albo nie zrób” pojedynku Luke'a z Vaderem, czy ponadczasowe „I’m your father” (oglądając to pierwszy raz byłem w ogromnym szoku, nawet jak na dzieciaka) 10/10
Film STAR WARS Return of the Jedi 1983 za piękne ukończenie trylogii, ratowanie Hana Solo z obślizgłych szponów Jabby, moc przyjaźni i naiwność w magiczne moce C-3PO misiowatych mieszkańców Endora, piękne scenerie leśnych pościgów oraz ponownie rozpadającej się w pył Death Star, ostatecznego odkupienia Vadera i przejścia na jasną stronę Mocy oraz zakończenie kariery Marka Hamilla jako rozpoznawalnej gwiazdy filmowej 9+/10

Film STAR WARS The Phantom Menace 1999 za wyciągnięcie mnie do kina na iście bajkową przygodę, młodego Obi-Wana, jeszcze młodszego Anakina, jeszcze głupszego Jar-Jara, piękne animacje złych robotów Federacji Handlowej, twistów fabularnych nie zrozumiałych dla 10-cio latka, oraz okraszony najlepszą muzyką pojedynku Obi-Wan, Qui-Gon vs Maul 9+/10
Film STAR WARS Attack of the Clones 2002 za ukazanie jeszcze bardziej barwnego, wielowarstwowego wszechświata, gonitw i pościgów, epickich walk na arenie Geonosis, niezauważalnej gry aktorskiej Haydena vel Anakin, ponownego spotkania z armią cyborgów, pojedynkiem Jedi Obi-Wana z hunterem Jango-Fett a przede wszystkim epickim starciem rycerzy Jedi oraz Sitha Dooku (najlepszego w tej roli Christophera Lee) 9-/10
Film STAR WARS Revenge of the Sith 2005 za dopełnienie woli ostatniego Sitha, genialne przejęcie władzy nad Galaktyką oraz serca Anakina przemieniające jego uczucia w oblicze ciemnej strony, wyciskającą łzy scenę Padme i Obi-Wana pod koniec filmu i niemal perfekcyjne zamknięcie sagi z wieloma smaczkami i przemyconymi mrugnięciami oka do widza, 10-/10

Pomijając już pełnometrażowy film i serial skierowany dla dzieci STAR WARS The Clone Wars 2008, genialnej krótkometrażówki o tym samym tytule z 2005 roku (autorstwa G. Tartakowskiego), czy nie jeszcze w pełni nie nadrobionego serialu STAR WARS Rebels (nie wspominam już o absurdalnych dodatkach w postaci Ewoków czy Chrismass Special) przechodzę do dzieł najnowszych.

Film STAR WARS The Force Awakens 2015 za świetne i odprężające widowisko w Heliosie, miłą dla oka przemyślaną rozrywkę i odświeżone podejście do motywów SW z przed 4 dekad, przekalkowanie historii starej trylogii, utwierdzenie siły powiedzonka „jaki ten wszechświat mały”, zobrazowanie chyba niemożliwej sceny w całej historii kinematografii ->śmierć postaci Harrisona Forda<- odważnym i jednocześnie chybionym zagraniem Finn jako Jedi, spóźnionym o 2 godziny pojawieniem się Luke’a oraz nieodwracalne odtrącenie spójnego rozszerzonego uniwersum Gwiezdnych Wojen, 6/10.

Jako fan, bardziej jednak pasuje sympatyk (na pewno nie fanatyk) jestem mocno rozczarowany podejściem J.J. Abramsa do nowej Trylogii ale jednocześnie nie mogę nic zarzucić filmowi jako dobremu widowisku, gdyż od samego początku mi o to chodziło zasiadając do kinowej ławy. Mimo robienia dobrej miny do tej gry, nie podejmuję się stwierdzenia, jakoby filmy kinowe STAR WARS miały by być wyznacznikami kanonu sagi, a sam epizod VII, jak i nadchodzące później będę osobiście traktował jako niekanoniczne (!), mając w pamięci najlepsze wspomnienia wyniesione z gier, komiksów oraz (a może przede wszystkim) książek, które dodały nieco świeżych cegiełek do mojej zaśmieconej gotowymi obrazami wyobraźni. Dla mnie rdzeniem historii oczywiście pozostanie stara trylogia, całkiem udana prequel trylogia oraz każda możliwie wydrukowana czy na łamach komiku lub książki historia o perypetiach mieszkańców pewnej odległej galaktyk, gdzieś dawno, dawno temu…




[Ciekawe że wszystkie dobre filmy Gwiezdnych Wojem miały światową premierę w maju, stąd nazwa nieoficjalnego święta fanów sagi May the 4th :D ]

wtorek, 19 kwietnia 2016

Pyrkon 2016 oczami niezwykłego śmiertelnika. Relacja z poznańskich targów fantastyki Pyrkon 8-10 kwietnia

Poznańskie targi fantastyki 2016 czas zacząć, czyli kolejkon wita! ... nie zaraz coś tu jest nie tak...

Mianowicie "kolejkon, kolejkon everywhere"... mogąc śmiało powiedzieć iż czekanie w kolejce to raczej tradycja na konwencie, gdyż podobnie jak z koncertami, czy innymi festiwalami kulturalnymi bywa, stanie w kolejce do czegoś dłużej niż 5-10 minut to norma. Jednakże w tym roku słowo "kolejkon" na Pyrkonie 2016 osiągnęło chyba najwyższe stadium rozwoju swojego znaczenia. Ale o tym za chwilę.


O SAMEJ IMPREZIE:

Aby móc w pełni zrelacjonować odbywającą się na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich w dniach 8-10 kwietnia imprezę, należało by to opisać oczyma ponad 40 tysięcy (dokładnie 40 662) zwiedzających ludzi, z czego najwięcej wiary przyszło w sobotę. Taki wstępnie jest szacunek organizatorów, o czym możemy przeczytać na ich facebooku, liczba niewątpliwie rekordowa w Polsce i najprawdopodobniej największa w Europie, co może dziwić iż początki tej regularnie odbywającej się od 1999 rok rocznie imprezy, osiągały frekwencję 400 osób. A odkąd jedenasta edycja w 2011 roku przeniosła się na teren poznańskich targów można zauważyć tendencję powiększającej liczby zwiedzających dwukrotnie z roku na rok (3 tys. -> 6 tys. -> 12 tys. -> 24 tys.-> a w 2015 33 tys. osób) To niewątpliwie chlubny rekord.

MOIMI OCZYMA:

Wspominana impreza była moim drugim odwiedzonym Pyrkonem i szóstym konwentem w ogóle. Widząc już trochę tego typu imprez mogę z całą stanowczością stwierdzić iż tradycyjne 3 dni konwentu to stanowczo za mało (!) dla osobnika tak bardzo zainteresowanego fantastyką i różnorodnością atrakcji, jakimi taki konwent oferuje. Fizycznym było niemożliwe, aby zobaczyć wszystkie interesujące mnie aspekty w jeden weekend. I tu muszę przyznać, iż mimo faktu, iż organizatorzy stanęli na wysokości zadania dla przyjęcia tak wielu osób w jednym miejscu, to nie ustrzegli się pewnych sporych, dość kłopotliwych niedociągnięć. Żeby nie przedłużać wypiszę wszystko w punktach +/-. Zaczynamy!

  • + LUDZIE! To najważniejszy element konwentu, nawet ważniejszy niż wystawcy, prelekcje, spektakle czy atrakcje zaplanowane na taki konwent. Pyrkon 2016 to była zbieranina najwspanialszych ludzi z całej Polski, czy to po cywilu, czy to w cosplaju. Dziękuję wam wszystkim!
  • + FEELING NA SLEEPIE stworzony dla potrzeb osób przyjezdnych pawilon noclegowy, nazywany żartobliwie (potocznie) 'obozem dla powodzian', tętnił życiem jak żaden inny pawilon na tym konie, a okrzyki konwentowiczów -zaraz będzie ciemno!-, -Andrzej!-, -wygrałem!-, -spontaniczne burze oklasków- na stałe już wpisały się w polską tradycję fandomowych zbiorowisk
  • + ATMOSFERA WIOSEK po północy gdy sklepy, kramy i warsztaty się kładą spać, do nocnego życia przechodzą osoby nie chcące iść grzecznie spać i tańczą w rytmie dyskotekowo-rockowej muzy do upadłego. Zabawa nawet lepsza, niż odbywająca się w okrągłej auli dyskoteki z muzą dj/techno. Prawdopodobnie zabawa w wiosce post-apo trwała do samego rana
  • + |Galerie, wystawcy, organizacja wiosek, stowarzyszenia rozkładające się na konwencie| Można było zwiedzić i sfotografować wiele ciekawych replik i makiet, pograć w różne gry zręcznościowe (m.i. Quidditch z Harry Pottera) uczestniczyć w pojedynkach na broń białą, w strzelnicach łuczniczych oraz replik broni palnej, kuźni średniowiecznego rzemiosła oraz wielu innych. Wszystkie regularne atrakcje rozpisane szczegółowo w programie konwentu
  • + |Pawilon z jedzeniem, bar gastro pod gołym niebem| Jeść na Pyrkonie też trzeba (no i można też pić piwo -> a przynajmniej w wyznaczonej strefie gastro). Stolików jak rok temu za mało, ale sąsiedzi podczas biesiady zawsze zacni, miejsca do siedzenia i rozmów zawsze się znajdą 
  • + |Wielka hala z planszówkami| milion gier karcianych i planszowych do wyboru, oraz morze nie kończących się przypadkowych osób chętnych do wspólnej gry. Tylko stolików było za mało...
  • + GRUPKI COSPLAYOWE Sympatycznie jest zobaczyć cosplayera, z którym/któremu można zrobić zdjęcie. A najlepsze foty wychodzą gdy cosplajerzy robią to grupowo. Była masa wspólnie tematycznych przebierańców, wielu z nich prawdopodobnie nie znało się wcześniej i spontanicznie schodzili się na wspólne zdjęcia, pokazy oraz wygłupy. W mojej ocenie najliczniejsze a jednocześnie najlepiej zorganizowane grupy na Pyrkonie to: One Piece, Assassins Creed, Team Fortress 2, Resident Evil, Naruto, Undertale, Homestuck, Gravity Falls, grupki tematyczne skupiające się w wioskach oraz najliczniej zebrani choć niekoniecznie w jednym miejscu, Marvel, DC Comics, Star Wars, Leauge of Legends. Reszty niestety nie rozpoznaję na tyle, żeby coś więcej stwierdzić :P
[teraz od siebie]
  •  + "Daj questa!" jest to okrzyk, z jakim wielokrotnie się spotykałem podczas wędrówek na arenie eventu, a spowodowane to było przez mój rekwizyt jako dodatek do cosplaju postaci w jaką się głównie wcielałem podczas targów. Owy czerwony "!" wykrzyknik widniejący nad głową to miał być domyślnie rekwizyt do pozowanych zdjęć, nawiązujących do gier skradankowych z serii Metal Gear Solid, a był on najczęściej brany przez graczy wirtualnych MMO/RPG za oznakę osobnika mającego dać graczowi "Questa" do wykonania licząc na zdobycie Expa i podniesienie Levela postaci (w wyobraźni oczywiście). Nie spodziewając się takiego rezultatu, przydzieliłem z przyjaciółmi dziesiątki questów pyrkonowiczom, a może 1 na 100 potrafiło rozróżnić, czym miał być docelowo owy wykrzyknik nad moją głową w połączeniu ze strojem. Ale to bawiło i było super. Do tego spory + za element wyróżniający w tłumie gdy chce się znaleźć kogoś znajomego
Warto dodać że Pyrkon był dla mnie przede wszystkim miejscem spotkań. Z tyloma interesującymi osobami z pasją jeszcze nigdy nie udało mi się wejść w interakcję co właśnie na tym wydarzeniu. Propo spotkań, to jest jedna, bardzo wielka niewiadoma, w jakim kierunku to się może potoczyć. Do jednych z najbardziej nieoczekiwanych i nieplanowanych spotkań doszło u mnie już w pierwszej minucie stania w kolejce na przeciwko targów, gdy grupka chłopaków za mną zwróciła na mnie uwagę przez mój kapelusz. Okazało się, że po nim skojarzyliśmy się nawzajem z sali planszówek pierwszej nocy Pyrkona 2015, gdy po którymś razem wraz z kolegą dosiedliśmy się do grupki zasiadającej do dość dziwacznej gry "Pędzące żółwie" i spędziliśmy wspólnie ponad godzinę na bezsensownym gadaniu oraz śmiechach z byle czego. Pierwsze minuty i już zaczynało być extra!





Były także aspekty które można odebrać dwojako, zależnie od sytuacji, do takich bym zaliczył:
  • +/- Tłumy zwiedzających, ciężko było odnaleźć kogoś konkretnego. Do wielu osób nie byłem w stanie dojść i zamienić paru słów.
  • +/- Masa atrakcji / za mało czasu. Panele wszelkiego rodzaju i tematyki, na które zbytnio człowiek nie może sobie pozwolić czasowo, gdyż konwent to (dla mnie osobiście) miejsce spotkań ze znajomymi (i obcymi także) 
  • +/- Bomba na konie (?) Nietypowa i niezapowiedziana atrakcja, która wstrzymała spory ruch wokół placu gastronomicznego i pawilonu noclegowego, zmuszającym do krążenia przez parę godzin. Wszystkiemu winien konwentowicz który zapomniał zabrać (lub celowo zostawił) torby podróżnej i padło podejrzenie o zostawieniu bomby. kilka miejscówek wyłączonych z ruchu i przymus chodzenia na około :( ale hej, mogliśmy wszyscy zginąć :)
Może będą to opinie nieco subiektywne, gdyż porównuję ten Pyrkon z Pyrkonem 2015, ale o nich powiedzieć trzeba, gdyż:
  • - "KOLEJKON" w swej prawdziwym, najdzikszym wydaniu. Mianowicie 1-dna brama wejściowa-wyjściowa (przynajmniej ta oficjalna) oddana dla takiego tłumu, to duży błąd logistyczny, choć logicznie podyktowany chęcią zachowania kontroli przez organizatorów nad wchodzącymi na imprezę. Mimo to, osoby już z preakredytacją i plakietką w ręku musiał czekać równie długo na wejście na teren targów z miasta, co mogło zniechęcać trochę do ponownych eskapad, oraz lokacja głównego wejścia w jednym miejscu, co sprawiało przymus chodzenia naokoło do innych miejsc na zewnątrz.
  • - RELOKACJA PAWILONÓW dająca względnie więcej miejsca dla wystawców, ale utrudniająca znalezienie zaplanowanych wcześniej miejsc, a strata czasu na ich ponowną lokalizację jest rzeczą niewybaczalną, zwłaszcza gdy jest się z kimś umówionym. Wyłączone pawilony 7 i 8 oraz 6, pozostawienie czynnego pawilonu 15 oddalonego najbardziej ze wszystkich, a co za tym idzie...
  • - MASKARADA przeniesiona do okrągłej hali z iglicą 11, mniejszej (choć miała tez piętro z balkonem). Centrum Pyrkonu w latach ubiegłych były często w podwójnym pawilonie 6 i 7. Tegoroczna lokacja w ten sposób na tym trochę traci
  • - PLAC większy plac był momentami zbyt zatłoczony, a ten pomiędzy pawilonami 5, 6 i 8 w żaden sposób nie wyeksploatowany, a mógł być wykorzystany do różnych celów np, cospleje i foto, (ponadto zorganizowany Zombie Walk przeszedł gdzieś przeze mnie niezauważony)
  • - BRAK STOISK foto, lub jeśli były, to nie były widoczne, teren oddany zbyt duży by móc je wypatrzeć bez informacji
  • - BRAK KAMERY 360 w zeszłym roku był oddany do użytku punkt zdjęć 360, gdzie można było uzyskać ciekawe zdjęcia, (na co osobiście sam liczyłem) jako wyróżnienie za zgłoszenie do maskarady
  • - PREAKREDYTACJE nie gwarantują wygodniejszego, szybszego wejścia, ponadto nie było wśród nich żadnych bonusów, względem roku ubiegłego (kostki do RPG, komiksy STAR WARS) ...może trochę przesadzone, ale to wzmogło apetyt na takie atrakcje
  • - był jakiś pokaz nocny "Fire show"? Bo nie widziałem...
[teraz od siebie]
  • - Trzech Jezusów na konwencie i pogoda pod chmurką? Niedobrze... 
  • - Tylko jeden odnaleziony Rycerz Króla Artura z Monty Python and the Holy Grail. Quest nie wykonany

Podsumowując całość: ilość zrobionych zdjęć i filmów, zwiedzonych stoisk, paneli czy innych atrakcji nie przedkłada się nad to jak wspaniałych ludzi z pasją na Pyrkonie można było tam spotkać i wejść w interakcję. 16-te poznańskie Targi Fantastyki Pyrkon uważam za jak najbardziej udane.

Na zakończenie mała galeria zdjęć, video wkrótce.




















czwartek, 17 marca 2016

The State of Mind Report 1.- Koncert Scorpions Kraków 2016

Jak na pierwszą swoją turystyczną wizytę w Krakowie, muszę przyznać że wybrałem bardzo dobry moment. Nie tylko ze względu na dziwne zmiany klimatyczne, które sprawiają że coraz mniej ufam prognozom pogody, a nie chciałem mieć niespodzianek podczas całodniowego zwiedzania starego miasta. Atmosfera podczas wizyt w sukiennicach, muzeum AK, zamku na Wawelu czy innych zaułków starego miasta, to był jedynie przedsmak prawdziwego powodu mojej wizyty w dawnej stolicy Polan. W planach zwiedzania wstąpiłem do nieco schowanego za dworcem głównym Muzeum Armii Krajowej, napotkałem grupę kombatantów zgromadzonych w muzeum i udzielających wywiadu dla TWRAMu (o polityce jakże, przynajmniej protestowali w wypowiedzi o włączaniu instytucji AK do obecnych zagrywek politycznych), w podziemnych sukiennicach dowiedziałem się ile bym ważył gdybym się znalazł na średniowiecznym targowisku (świetna ekspozycja multimedialna swoją drogą, a na Wawelu podczepiłem się pod paru przewodników (polskich i angielskich) oprowadzających turystów po krakowskiej dzielnicy królów. Widok na Wisłę, mimo zimnego i pochmurnego (w smogu?) nieba, zwiastował miły, piątkowy wieczór.


Wszystko to aby zabić czas do wydarzenia mającego mieć miejsce 4 marca 2016, po godzinie 20:00 w Tauron Arenie. Jubileuszowy koncert Scorpionsów. Podczas wędrówek spotkałem parę osób także żyjących tylko tym nadchodzącym wydarzeniem. Już po zmroku skierowałem się tramwajem na samą arenę i na przystanku oddalonym o jakiś kilometr od areny, uświadomiłem sobie jak ogromne tłumy zebrały się, by uczestniczyć w tym historycznym wydarzeniu.
Sama Tauron Arena była zorganizowana i zaopatrzona dość okazale w asortyment muzyczny i wypełniona liczną obsługą, choć jak dla mnie ochroniarze na bramkach byli zbyt restrykcyjni. Po znalezieniu swojego miejsca w górnym sektorze trybun, byłem jednym z nielicznych osób wokół mojego miejsca, ale szybko każdy fotelik został zapełniony właścicielem swojego biletu. A każdy widz podobnie jak ja, wydał okrągłą sumkę aby móc "wydzierżawić" swoją miejscówkę wielkości metra kwadratowego na te dwie godziny. A czas od jaki minął odkąd od kupienia przeze mnie biletu do samego występu budowało się we mnie coraz większe napięcie i podniecenie, tym bardziej że pierwszy raz w życiu miałem zobaczyć wykonawców będących 50 lat na scenie!!! Przez 5 dekad sączenia jadu w uszy słuchaczy, kwintet hardrockowców z Hannoveru przecierał ścieżki i wyznaczał trendy w graniu cięższej odmniany rock and rolla na naszym kontynencie. Ośmielę się nawet stwierdzić że panowie Klaus Meine oraz Rudolf Schenker stanowią trzon najstarszego zespołu preferującego cięższą odmianę rocka, mogącego być nawet prekursorem przed sławetną trójcą z  Wilkiie Brytanii w postaciach Deep Purple, Led Zeppelin i Black Sabbath.


Going Out With A Bang
Co mogę powiedzieć o samym występie? 50x CZAD!!! Bo tak należałoby powiedzieć o tej legendzie. Niemcy nie kazali zresztą nam na siebie zbyt długo czekać, show zaczęło się w parę minut po ustalonym czasie (niemiecka precyzja, ahh). W raz z opadnięciem gigantycznej kurtyny wypadli na scenę z rozpędzonymi dźwiękami Going Out With a Bang, po czym płynnie przeszli w Make It Real, Nagłośnienie wypadało super, choć mogło mi się wydawać, że wyraźnie było słychać pewne niezsynchronizowanie w zespole. Na szczęście to uczucie zniknęło na resztę występu. Po kolejnym The Zoo zespół przywitał się z publiką wypełniającą salę niemal po brzegi. Pasja, z jaką wokalista w raz z gitarzystami, basistą oraz perkusistą prezentował, nie pozostawiała żadnych wątpliwości: Ci ludzie urodzili się dla rock' and rolla. Dobór utworów jak dla mnie był niemal idealny, chociaż na i tak krótki czas koncertu, padło wiele wspaniale zaaranżowanych piosenek. Pełna setlista tutaj. Jak dla mnie, zabrakło In Trance, He's a Woman, She's a Men (jeden z moich ulubionych odjazdów) czy Passion Rules the Game. No ale 50 lat komponowania, daje zespołowy do ręki całe mnóstwo kultowych ballad, hymnów czy rockandrollowych kawałków przyprawiających mnie o ciary i wwołujących podczas słuchania extazy. Od strony wizualnej, koncert niczym mnie nie zaskoczył, ale też niczym nie rozczarował. Nieźle zbalansowany pokaz wizualizacji dobrze współgrał z wykonywanymi utworam.Ppodobały mi się zwłaszcza gdy podczas Delicate Dance, gdy dolny ekran za plecami gitarzystów zrobił zooma na gryf aktualnie grającego utwór muzyka. Pirotechniki nie było praktycznie żadnej, poza dymem z pod wysięgnika podnoszącego w górę perkusję. Zresztą, jakiekolwiek wizualne sztuczki są całkowicie zbędne, w Scorpionsach chodzi przede wszystkim o muzykę, która już od 1965 roku wydziera się z pod palców i gardła niemieckiego kwintetu. Obecnie nie tak niemieckiego. Perkusista, Amerykanin James Kottak, chyba najbardziej charyzmatyczny podczas tego występu członek grupy, w dodatku właściciel najbardziej zwariowanych, typowo rockowych tatuaży, (do których nawet dobrał sobie świetnego T-shirta, bo chyba nie na odwrót xD ),
Gitarowy popis na wybiegu: Paweł, Rudolf, Matthias, Klaus 
zaprezentował nam naprawdę genialny solowy popis na bębnach podniesionych już w górę na platformie, wdając się w muzyczną dyskusję z publicznością. Śmiechem żartem, także od tego młodego (mającego niemal tyle samo lat co sam zespół!) usłyszeliśmy jedyny krótki zwrot po niemiecku. Widać było po jego zachowaniu iż Dusza tego człowieka jest przepełniona rocka and rollem. You kicks ass too, James!!! Z kolei basista grający od kilkunastu lat w zespole był rodowitym Krakowianinem. Paweł Mąciwoda, który także wymiatał solidne rytmy na bardzo dobrze słyszanym basie. Były momenty w których cała czwórka, także Klaus Meine, szli na wybieg z gitarami aby dobijać właśnie uwolnioną przez siebie rockowa bestię. Do jednego z wyjątkowych momentów tego wieczora było zapowiedziane już wcześniej na facebooku rozwijanie biało-czerwonej flagi nad publicznością podczas nieśmiertelnego hymnu Wind of Change. Lekko dech zaparło na widok setek zapalonych światełek z widowni. W pomiędzy utwory, chwilę wytchnienia dawał nam wokalista zagadując do widowni, mówiąc jak bardzo jest szczęśliwy mogąc być z Nami i grać tego wieczora w Krakowie. Nie powiem, pół wieku za sterami jednej z najbardziej rozpoznawalnych kapel robi swoje, także pozytywny feedback publiczności nie pozostawiał wątpliwości. Wszyscy tego wieczora kochali Scorpionsów. Nawet zebrani wokół mnie, głównie ludzie w wieku 50+ znalazło się sporo młodych osób żywo reagujących na każdą graną przez kapele staroć. Najlepszym popisem zespołu, jak dla mnie było wykonanie Blackout, gdy już nie mogłem w spokoju usiedzieć na trybunach, co chwila podrywając do góry. Słowem: bajka.
Wind of Change
Koniec nastąpił niestety dość szybko, poprzedzony rozdawaniem kostek, i pałeczek, choć wymiana prezentów następowała w obie strony. Posypało się trochę kwiatów, biało-czerwonych koszul, oraz flaga, którą Klaus przywdział na kończące gig utwory. Na bis chłopaki wyszli z Still Loving You oraz Rock You Like A Hurricane by na koniec wspólnie podziękować za występ. Na dodatek Basista grupy, Paweł, podziękował wszystkim krajanom za tak liczne przybycie oraz ciepłe przyjęcie kapeli w tak ważnym przecież dla jego kariery momencie. Koncert w zespole z okazji 50-lecia w rodzinnym mieście nie zdarza się każdemu.
To był występ na który osobiście czekałem, bardzo długo, nawet za długo, gdyż już wybierałem się na ich koncert w sierpniu 2013go, ale okoliczności zmusiły mnie do odsprzedania biletu. Niemniej warto było w końcu zawitać do stolicy królów, by zobaczyć legendę na żywo.

A dlaczego tytuł "The State of Mind Report"? W ciągu kilku lat uczestniczyłem w wielu muzycznych imprezach które teraz będę przywoływał z pamięci i tworzył z nich swój raport ze stanu umysłu, ile tylko będę pamiętał. :P
Na koniec kilka fotek z wydarzenia

Make it Real

Coast to Coast

Top Of The Bill/ Steamrock Fever

We Built This House

Pośród Golden Circle


Wind Of Change

Wind Of Change
Blackout!!!
Delicate Dance